Słowa, słowa, słowa

Kilkanaście lat temu po słowach:

Byłem w galerii, potem pochodziłem po parku, a na sam koniec odwiedziłem restaurację

można było stwierdzić, że prowadzę ciekawy styl życia.

Obecnie słowa te znaczą jedno:

Szwędałem się po sklepach i zjadłem wieśmaka.


Zmiana znaczenia słów po prostu mnie irytuje.

Ludzie nie chodzą po sklepach / centrum handlowym tylko wybierają się do galerii, jakby tam jakiekolwiek obrazy były. Uknuto termin „galerianki” zamiast zwykłe „dziwki z bazaru”. Po co to komu?

Jakby tego było mało, nawet „park” to już nie zbiór drzew, traw i leżakowania. Słowo „park” również stało się synonimem sklepu.

Na co to komu? Czy tak bardzo chcemy polepszyć swe samopoczucie oszukując się spacerami po owych parkach?

Dlaczego „restauracja” już nie oznacza kelnerów, win i spokojnego posiłku tylko wszamanie krowy w bułce?

Rozumiem, że niektóre z tych nazw mają podłoże historyczne, że w niektórych z kłopotliwych miejsc kiedyś znajdowały się prawdziwe parki, ale takie patrzenie na sprawę jest po prostu głupie. Część Warszawy stanowiło kiedyś getto, ale jakoś nikt do Feminy nie podąża mitycznymi kanałami, a przeprowadzając się na Wolę nie twierdzi, że go „wysiedlają z aryjskiej strony”. Nie tylko byłoby to niepoprawne politycznie, ale i pozbawione większego sensu. Dla sklepów to jednak – o dziwo – zadziałało.

Użycie słowa „dyskont” też nie podnosi jakości prezentowanych towarów, ani ich ceny.

Nie wiem, czy walczyć z tym syzyfowo, czy też czekać na muzea wódki i zagrychy.

Tagi: , , , ,